background
Rowerem Na Korsykę




Dzień 1: Sochaczew → Częstochowa → Opole → Zielina

Trzy godziny snu przed wyprawą życia to chyba i tak nieźle, biorąc pod uwagę, że robienie map i przygotowanie rowerów zostawiliśmy na kilka godzin przed wyjazdem. Brak snu nie specjalnie jednak nam przeszkadzał, bo o to nadszedł długo wyczekiwany dzień - początek naszej wyprawy rowerowej! Godzina 8.00 rano, stoimy na peronie stacji kolejowej w Sochaczewie, gdzie czekamy na pociąg do Katowic (stamtąd w planach mieliśmy pojechać do Zieliny, gdzie mieszkają Beny i Ola).

Wcale się nie przejęliśmy tym, że pociąg przyjechał z małym opóźnieniem (a powinniśmy ;). Rowery ze wszystkimi tobołami zapakowaliśmy raczej mało zgrabnie, gubiąc przy tym okulary, które upadły pod wagon. Udało się je jakoś wyciągnąć na szczęście (chociaż i tak na Korsykę ze mną nie dojadą). Bicykle starannie przymocowane, miejsca zajęte, no to w drogę! Już po kilku minutach od startu coś zaczęło się dziać - jakaś kobiecina rozpoczęła ożywioną dyskusję z Panem Konduktorem Niefajnym. I to nie takim zwykłym konduktorem lecz takim, który wyraźnie nie znosi swojej pracy i pasażerów, a tej pani w szczególności. O co chodzi? A o to, jak dowiedzieliśmy się później (nie od Pana Konduktora oczywiście), że był wypadek poprzedniego dnia na głównej magistrali (pociąg ekspresowy zdmuchnął tam TIR-a) i nasz pociąg pojedzie BARDZO naokoło, z prędkością plus minus 20km/h. A jeśli ktoś chce szybciej – nie ma sprawy! Będzie podstawiony autobus, z możliwością tysiąca przesiadek. Świetnie, przecież dla nas z tym całym bagażem i rowerami to fantastyczna oferta - zostajemy w naszej Luxtorpedzie. W całym wagonie oprócz nas na tę podróż marzeń pokusiło się tylko sześć osób, w tym Michał, który też okazał się być „rowerowy”. Nasz kompan podróży wracał właśnie z samotnej wyprawy po Mazurach. Całą siedmiogodzinną wycieczkę krajoznawczą, którą zafundowały nam Polskie Koleje Państwowe przegadaliśmy z kolegą rowerzystą. Ba, nie tylko przegadaliśmy, ale też uraczyliśmy się piwkiem, po które Michał wyskoczył do oddalonego o 10 minut sklepu, gdy pociąg nagle stanął „in the middle of nowhere”.

Szczęście tego dnia wyraźnie nam dopisywało, bo oto przed nami wykoleił się pociąg towarowy (widocznie nasze opóźnienie było jeszcze za małe) i niejedna chwila minęła, zanim przeszkoda została usunięta. Długą podróż umiliła nam rozmowa z Panem Konduktorem Fanjnym (nie tym, który wcześniej wylewał swój ból istnienia na pasażerów). Była to bardzo pouczająca konwersacja. Dowiedzieliśmy się na przykład: ile osób skacze pod pociągi, dlaczego praca maszynisty wcale nie jest warta swoich pieniędzy i co sprawia, że praca konduktora to ciekawe zajęcie i że może być to praca marzeń, o ile życie towarzyskie/prywatne nie jest Ci do niczego potrzebne.

W końcu dojechaliśmy do Częstochowy i postanowiliśmy, że stąd wsiądziemy w pociąg do Opola (bo była już godzina 15). Do odjazdu mieliśmy chwilę, więc skoczyliśmy jeszcze z Michałem "wrzucić coś na ruszt". Rozmowa i napełnienia naszych żołądków tak nas pochłonęły, że oczywiście przegapiliśmy pociąg. Następny miał być dopiero za dwie godziny. Rozwaliliśmy się więc na dworcowych fotelach i rozegraliśmy z Marcinem partyjkę szachów, co wiązało się z przyciąganiem spojrzeneń zdziwionych ludzi. Czas się strasznie dłużył, ale w końcu nadjechał pociąg, więc zaczęliśmy się zbierać, a ludzie podchodzili i pomagali nam – a to przytrzymali drzwi, a to rower do pociągu pomogli wnieść. Jeden z pasażerów aż wstał z miejsca i wyszedł z pociągu, żeby nam pomóc (okazało się, że to sakwiarz, tak jak my). Godzinę później byliśmy już w Opolu (czyli gdzieś po 19stej).

Czas nas gonił (na tym etapie podróży nawet nie myśleliśmy o podróżowaniu w nocy), toteż szybko zapakowaliśmy swoje cztery litery na rowery i zaczęliśmy nabijać pierwsze kilometry naszej wyprawy. Do Krapkowic zawitaliśmy przed 22-gą (czyli długo po szacowanym rano czasie przyjazdu). Na miejscu czekał na nas Beny z zimnym piwkiem i gorącą kiełbą z grilla. Żyć, nie umierać. Zmęczenie jednak dawało mocno o sobie znać, więc dość szybko odpadłam. Trzeba docenić tą noc, bo kto wie, kiedy znów przyjdzie mi sapć na wygodnym łóżku.

Przejechany dystans: 36km